Widziałem na Camerimage. Jak dla mnie to "Jezioro marzeń" w wersji musicalowej. Film pomimo świetnych zdjęć i poprawnej inscenizacji jest jedynie efekciarski i totalnie wypruty z emocji. Lata 60-te? ani przez chwilę nie czuć tego klimatu. No cóż scenografia, kostiumy i muzyka to nie wszystko. To przykre, że ktoś dostaje tyle środków i robi taki badziew. Na uwagę zasługuje jedynie scena z Bono (trzeba przyznać,że facet jest również niezłym aktorem).
jestem dziś złośliwy więc zapytam, szanowny Panie wybitny twórco filmowy, czy poranny onanizm jest Panu dostarczyć więcej wrażeń, bo mam wrażenie, że tak?
Moim zdaniem film nie jest taki zły i ogląda się go całkiem przyjemnie. Jest to taki rodzaj kina, w którym sama fabuła nie jest aż tak istotna, jak to co dzieje się pomiędzy (zarówno obraz jak i muzyka). Polecam ścieżkę dźwiękową z wersją piosenki "I've just seen a face" w wykonaniu Jima Sturgessa.
A co mi tam:P Jeszcze nie byłem na tym filmie i nie miałem zamiaru iść:) Ale jak zobaczyłem że gra tu Bono to zdecydowałem że idę:) Pewnie będę cały seans spał tylko wybudzę się na scenę z Bono:Phahaha
Akurat wykonanie genialnego 'I am the Walrus' przez Bono jest chyba najsłabszym punktem całej ścieżki dźwiękowej ;)